Najprościej jest napisać, że było zjawiskowo. Ale to banał i komunał, który znaleźć można w relacji z każdej promocji kremu na pękające pięty czy z występu orkiestry dętej przez ochotniczą straż pożarną w Głuchej Dolnej. U nas było inaczej, u nas było… No właśnie, jak w jednej zgrabnej frazie zawrzeć cały ładunek emocjonalny towarzyszący temu, w czym pławiliśmy się przez tych kilkanaście dni?
Taak, u nas było jak… u Bułhakowa.
Był Mistrz i była Małgorzata. Zaczęliśmy, co prawda, naszą przygodę nie na Patriarszych Prudach, tylko na lotnisku im. F. Chopina, ale po natarciu się odrobiną tajemniczej maści (sprzedawanej w kształtnych flakonach w wolnocłowych Baltonach…) polecieliśmy na airbusowej miotle przez jurty i Frankfurty, przez wiochy i Dohy, aż do raju w Nepalu, wprost do „teatru Variétés”…
A tam powiódł nas Mistrz (Tomasz Tomaszewski), w asyście niezwykłego Behemota (Mikołaja Jeżaka z InDreams) w zaklęte rewiry Katmandu… A jako że był to dzień tajemniczego święta Holi, gdy kolorowe pudry i stubarwne szpryce leją się obficie na głowy mimowolnych świadków, rychło przybraliśmy, niczym kameleony, barwy otoczenia. Rozedrgani w spazmatycznych, tanecznych konwulsjach staliśmy się gwiazdami lokalnego „Kantipur Radio & TV”.
Peregrynowaliśmy przez zaułki Bhaktapuru, Patanu i Paśupatinath, poznając tajemnice buddyjskich i hinduistycznych świątyń, rzemieślniczych warsztatów, dormitoriów długowłosych ascetów Sadhu, nadrzecznych stosów pogrzebowych…
Niczym zbiorowy Lichodiejew zostaliśmy mocą cherlawej awionetki nadprzyrodzenie przeniesieni do Pokhary, tej nepalskiej Jałty. A stamtąd szlak wiódł już tylko wyżej i wyżej, miarowo odmierzany tupotem naszych kamaszy wygodnych i migawek zawrotnych, przez wioski urokliwe i skały odbłyskliwe, przez lasy rododendronowe i włochatą krowę…
A Małgorzata, jako ta nimfa i muza, wśród nas lewitując, włosów swych białym kosmykiem chmur woal w zakłopotanie wprawiała…
Jomsom. Dolina Mustangu. Między Annapurną i Dhaulagiri, dwoma ośmiotysięcznikami, kolejnego aktu naszej opowieści scena zawieszona – monumentalna scenografia ascetycznie patetyczna, nieziemska, wyolbrzymiona. Rogatymi jakami napiętnowana, pomarszczonymi twarzami ucieleśniona, nielicznymi wioskami urozmaicona, sępów cieniami „memento” kracząca…
Czy to przez brak tlenu (wszak to już 3800 m n.p.m było…), czy to przez Wolanda czary po dwóch dniach chcieliśmy jednak wrócić do Pokhary. A tam w hotelu na jeziora wyspie, wśród kwiatów powodzi, z hamakiem i leżakiem nad basenu brzegiem, z krochmalonym kelnerem co drinkiem przybywa, daliśmy się ponieść opowieściom Mistrza. O tych wielkich „klatkach”, ich twórcach znakomitych, którzy dla nas jedynie hasłem w Wikipedii pozostają, a dla Niego – kolegami, znajomymi, przyjaciółmi nierzadko. Było o czynach chwalebnych i zwykłej podłości, o historii, o sztuce, filozofii wreszcie…
A Małgorzata, jako ta nimfa i muza, wśród nas lewitując, opowieść swą o igraszkach ze Złym Czerwonym błyskotliwie snuła…
Przez cały ten czas InDreamowy Behemot, świtą czerniawych, szerpańskich pomocników otoczony, dwoił się lub czworzył, by kaprysy spełniać, by zgadywać życzenia przed ich zażyczeniem, by kamyki usuwać i płatki rozsypać, by termofory zagrzewać, podniebienia pieścić…
I tak nas tym omamił, tak oderwał od świata tego niedoskonałości, że skupialiśmy się już tylko na przenoszeniu chwil tych do wieczności. I co krok niemalże, z magicznym szkiełkiem przy oku, wycinaliśmy fragmencik rzeczywistości i zazdrośnie chowaliśmy w gigabajtów lochu.
Wieczorami natomiast Mistrz sam, zasiadając przed tłumkiem wpatrzonym, pisał w głowach naszych fotografii Księgę. I zapełniał jej karty tym, co najmądrzejsze, co przepisem skutecznym, co wskazaniem drogi, co sztuką prawdziwą, a co sztuczką ledwie… I Księgę tę bogato ilustrował tym, co sam stworzył, a co Świat tak bardzo sobie upodobał…
Wróciłem napełniony i zaopatrzony. Intelektualnie ukontentowany i wreszcie do syta napstrykany! I dziękuję Niebiosom, że w takim czasie, w takim miejscu i z TAKIMI ludźmi przebywać mi pozwoliły. To nie przypadek…
Jacek Konieczny