Osobiście jechałem na ekspedycję z konkretnie przemyślanym zamiarem – odpocząć przed zmianą pracy. Odpocząć w tym wypadku to dla mnie oderwać się skutecznie od „bieżączki”, codziennego trybu życia, przyzwyczajeń – tych wszystkich rytuałów, w które wrastamy na co dzień. Do realizacji tego celu potrzeba mi było dwóch spraw: po pierwsze, nadzwyczajnego otoczenia – krótko: „exotu”; po drugie, pasji – „focenie” bez umiaru. Obie spełniły się z nawiązką.
Nepal to inny świat dosłownie i w przenośni. Nepalczycy żyją prymitywnie, biednie, ale nie „dziadowsko” – co stanowi zasadniczą różnicę i wiele znaczy. Ludzie młodzi, spokojni, życzliwi, rozmodleni – choć ta modlitwa na bębenku to się sama kręci (czegóż to ludzie nie wymyślą dla wygody). Czy nasi dziadkowie na wsi (pomijając uwarunkowania klimatyczne, np. zamknięte domy) nie żyli podobnie? Ciepła woda, telewizja, asfalt, codziennie micha z mięsem to nie są dobra niezbędne do życia. Tam, w Nepalu, to widać.
Mnie ujęło szczególnie to, że mimo możliwości technicznych Nepalczycy nie dali się połknąć telewizji. Tak to zwykle bywa w najbiedniejszych krajach, gdzie dzieci bez gaci, dorośli bez pracy, młodzież bez życia gapią się w ekran telewizora, łapiąc bezkrytycznie rozdziawionymi gębami nieprawdziwe obietnice dalekiego, lepszego życia.
Podsumowując wyjazd, nie da się nie przywołać tego luzu i spontanicznej radości ze święta wiosny i kolorów – Holi.
Ktoś wystawia muzę za okno i ulica płynie w tańcu i śpiewach, kolorowych obłokach farb nad głowami, malowaniu twarzy, kolorowej wodzie wylewanej kubłami z dachów na głowy przechodniów. Niezależnie od tego, czy byliśmy „na krzywy ryj” na zamkniętej imprezie, czy błądziliśmy po wąskich ciemnych uliczkach, chroniąc się w przyulicznych przypadkowych warsztatach, czy przyłączaliśmy się do dużej ulicznej imprezy – zawsze jednakowo czułem się bezpiecznie. To jednak nie jest zwykłe.
„Exot” to także góry. Tego opisać się nie da. Przestrzeń się czuje i nią się oddycha.
Zabawy dzieci w tym surowym otoczeniu urzekają autentycznością i prostotą – PSP naprawdę nie jest konieczne, by dzieci były szczęśliwe i nasycone. A dlaczego wszyscy są tacy spokojni i powolni? To przychodzi z czasem. Wysokości się nie oszuka. Wysokość uczy. Wysokość wyrywa taką biurwę jak ja do innej rzeczywistości. Ta noc na czterech tysiącach, gdy w pokoju temperatura oscyluje koło zera, gdy się myśli w majakach całą noc, czy ten nosorożec siedzący na piersi w końcu zejdzie, czy na te trzy pary spodni jeszcze mam coś do założenia, czy zdołam wykrzesać ciut energii, by się rozgrzać, gdy już z ekipą wyprawy można rozmawiać o wszystkim – w tym to właśnie momencie wpada do głowy ta jasna myśl – przecież to właśnie to, o co mi chodziło!!!!!
Nie sposób nie powiedzieć o podróżowaniu. Lot do Jomson, o ile w ogóle jest możliwy, bo akurat nie wieje, jest zjawiskowy. Myszkowanie między wierzchołkami, blisko stoków, podbijani bąblami powietrza, rzucani na boki prądami powietrznymi (hmm, a z boku jakby na wyciągniecie ręki akurat jest ściana), nerwowo zapalające się czerwone lampki na pulpicie pilotów (pewnie nic ważnego) i znak firmowy na końcu, kiedy piloci przybijają sobie piątkę, jakby mówiąc ostentacyjnie: „Jeszcze raz nam się udało”.
A przejazd jedną z tych trzech (może czterech) dróg asfaltowych, które są w Nepalu…Tak, mają świetnych kierowców, którzy wychodzą cało, wyprzedzając na trzeciego pod górę na zakręcie serpentyny z przepaścią z boku, jadąc jawnie na czołówkę z autobusem wiozącym ludzi na dachu i wymijając się w ostatniej chwili, pokrzykując wciąż w dialogu klaksonów. Są mistrzami, ale u nas nie przeżyli by dnia na drodze. Po prostu u nas jeździ się zasadniczo… inaczej.
Drugi aspekt zbawienny i bezcenny tego wyjazdu to pasja fotografowania. Dzięki niech będą naszemu profesorowi, który wyraźnie wskazał klucz do robienia dobrych fotografii, przynaglając: „wyluzuj”, „robisz dobrą rzecz”, „daj się ponieść”, nie zapominając o jednej szczególnej kwestii dla panów, czyli „o stawaniu do środka”. Dla mnie to wskazanie rzeczywiście było skutecznym lekarstwem po nocy niedyspozycji („łomitowania”). Ta gorączka, kiedy zaczynasz coś komponować, widzisz coraz więcej szczegółów i możliwości, kiedy trzeba pstrykać, zmienić dystans, przewidzieć, że zaraz stanie się coś, co nie może za żadne skarby umknąć… Odjazd.
Wykłady i dyskusje o fotografii – bezcenne. Szczególnie dla mnie, który nigdy nie uczestniczyłem w żadnym kursie fotografii. Wszystko jest spisane i do przetrawienia na kolejne miesiące. Już czuję, że to jest esencja, którą będę zaprawiał swój warsztat na różne sposoby, w wielu odsłonach. Ale nie to najbardziej cenię. Fantastyczna była możliwość zobaczenia, jak nasz profesor wchodzi w temat i przygotowuje otoczenie (scenę z potencjałem) do tego, by być potem blisko akcji lub ludzi, ale pozostawać jakby niewidocznym, i robić tzw. klatki.
Czy fotograf musi mieć zwykły lub niezwykły fart, czy jednak to on wszystko kontroluje w kadrze i świadomie zamraża? To, że siedem osób robi równocześnie coś nadzwyczaj ekspresyjnie, widać ich oczy (choć w żadnym wypadku nie wpatrujące się w fotografa), a postaci układają się w dziurkach i lukach wyznaczonych innymi elementami sceny, że palce są rozpięte, a między nogami widać w oddali pieprzące się pieski (lepiej kotek z jeżem) – czy to fart, czy mistrzostwo? No cóż, ja wyjechałem z przeświadczeniem, że fotograf przewiduje fart, czyli że przewiduje, iż taka właśnie fantastyczna scena może zaistnieć, i potem ma szczęście, jak to zdejmie w moment.
Chwała Mikołajowi za organizację wyjazdu. Plan super: jak na taki krótki czas był to plan odważny i ambitny. Ale co jest dużo ważniejsze – wykonanie było klasa. Tour leader „wziął na klatę” parę problemów z serii tych, które organizatorzy różnych wyjazdów omijają z dala szerokim lukiem. Wiadomo, że różne dziwne rzeczy na wyjeździe się wydarzą, nie ma na to siły, ale zajęcie się nimi, naturalny luz i bycie sobą, nie przesadzając, świadczą o klasie.
Powrót do spraw bieżących to inna opowieść. Choć śmiertelnie poważna, to myślę, że bagaż doświadczeń, klimatów i oczywiście zdjęć pomaga i będzie owocował jeszcze długo. Zawsze dla polepszenia nastroju rzucę okiem na wiszący na ścianie wielkoformatowy wydruk poniższej fotki.
Po więcej zdjęć zapraszam do obejrzenia Albumu zdjęć z fotoekspedycji, służę też informacjami przez email.
Paweł Sadownik
Osobiście jechałem na ekspedycję z konkretnie przemyślanym zamiarem – odpocząć przed zmianą pracy. Odpocząć w tym wypadku to dla mnie oderwać się skutecznie od „bieżączki”, codziennego trybu życia, przyzwyczajeń – tych wszystkich rytuałów, w które wrastamy na co dzień. Do realizacji tego celu potrzeba mi było dwóch spraw: po pierwsze, nadzwyczajnego otoczenia – krótko: „exotu”; po drugie, pasji – „focenie” bez umiaru. Obie spełniły się z nawiązką.