Gruzja… Do tej pory schematyczna reklama to wino i gościnność. O nas, Polakach, też tak kiedyś mówiono w świecie. Może uda mi się w kolejnych postach oddać klimat magicznego sensu słowa „Gruzja”. Będę próbować 🙂
Pierwszy przystanek – Szuchutia. Bardzo biedna wieś, gdzie czas jakby zwolnił. Byliśmy tam na kilka dni przed tradycyjną grą w lelo i dzięki temu mieliśmy niespotykaną okazję nieco wsiąknąć w klimat tej wsi. Mogliśmy gościć u miejscowych rodzin, robić sesję zdjęciową w lokalnej cerkwi (a trzeba pamiętać, że byliśmy w czasie prawosławnej Wielkanocy) czy poznać wdowę, której mąż zginął rok wcześniej właśnie podczas gry w lelo. Wizyta w domu wdowy i jej rodziny, która mimo straty w ubiegłorocznej grze w lelo postanowiła nas przyjąć, ugościć i podzielić się swoją historią, dokonała we mnie takiego zamętu, że nie mogłam się pozbierać… Jak to? Przecież stracili w grze w lelo swojego męża, ojca, być może dziadka, a postanowili nas, turystów, którzy przyjechali obserwować i fotografować grę w lelo, przyjąć w swoim domu i podzielić się jadłem i swoim życiem. Bez goryczy i nienawiści…
Zdjęcia wdowy, pełne smutku, na długo zapadną w moją pamięć. Rok po śmierci swojego męża przyjmuje u siebie w domu kolejnych zwycięzców tej gry. Pełna życzliwości nawet dla takich obcych jak nasza ekipa.
Nie sposób opisać emocji, które dane było mi przeżyć w oczekiwaniu na tę sławetną grę w lelo. W jednym miejscu, w jednej miejscowości, która żyje całą sobą tym wydarzeniem, od cerkwi poczynając, a kończąc na codzienności tej wsi… w jednym dniu następuje taka eksplozja emocji, taka mieszanka, taki kalejdoskop ludzkich uczuć, że dla nas, przeciętnych, wyrwanych ze spokojnego snu, na pierwszy rzut oka to nie ma żadnego sensu. Kto nie widział tego, nie przeżył, ten będzie miał problem, żeby to zrozumieć… A może czasami nie trzeba wszystkiego brać na rozum? Może czasami trzeba poczuć emocje, uruchomić uczucia i otworzyć serce?