Historia pewnej awarii
Pobudka! 4:30! Trzeba wstać! Budzik nie daje za wygraną, ciągle dzwoni. Tak więc wstaję. Przypominam sobie, że dziś jest poniedziałek – ostatni (dodatkowy) dzień warsztatów.
Zostaliśmy tylko ja i Paweł. Już za dwie godziny każdy z nas będzie siedział w swojej czatowni. Będziemy sami ze sobą – no i ptakami, jeżeli tylko się pojawią… Dzień zapowiada się ekscytująco!
Godzina 5:45. Podjeżdżamy do Piotra Chary. Mamy u niego zostawić samochody i się przepakować. Wychodzi Piotr. Jak zwykle jest pełen pozytywnej energii. W rękach trzyma nasze termosy. Będzie co pić! J. W trakcie rozmowy dowiaduję się, że będę dziś wyposażony jak profesjonalny fotograf. Oprócz body Akademii (D3) mam zabrać prywatnego D3s’a Piotra. Do tego dwa obiektywy (300 f2.8 VR oraz 500 f4 VF), dwa statywy, jakieś konwertery, zapasowe baterie i karty, termos, prowiant, karimata, śpiwór, latarka i słynny 5 litrowy baniaczek (zgadnijcie po co!). Takie standardowe wyposażenie fotografa przyrody… Ale jak ja mam z tym wszystkim doczłapać do czatowni – po ciemku i przez las?
Godzina 6:16. Jestem w czatowni. Piotr właśnie odszedł. Otacza mnie kompletna ciemność. Czatownia ma odsłonięte tylko dwa otwory – ale one i tak są prawie w całości zasłonięte obiektywami. Na dworze jest jeszcze mrok. O zapaleniu światła nie ma mowy . Zostałem sam. Sam ze sobą. Dzisiaj wszystko zależy ode mnie. Do wschodu słońca mam trochę czasu. Rozmyślania zaczynam od weryfikacji planu na dziś: Planowany koniec fotografowania – 13:30. Trzeba będzie przecież dojechać do Warszawy (jakieś 7 godzin drogi). Do tego czasu siedzę w komfortowej czatowni – tej suchej i czystej. Po ostatnich dwóch dniach spędzonych po 9 godzin w wodzie po kostki tu upajam się luksusami. Mam nawet dolne stanowisko, przy którym mogę położyć się na suchej ziemi! Wracając jednak do zdjęć – miejsce ma też niesamowity potencjał. W końcu co tu wczoraj przeżyli Bogdan z Wojtkiem! Dwa białe Myszołowy, Kania Ruda, Krogulec! Oby dziś się też działo!
Godzina 8:48. Czekam. Już jest jasno. Pojawiają się pierwsze Sójki. Migawka już kilka razy się otworzyła i zamknęła. W tej chwili leżę na ziemi – przy dolnej dziurze. Jestem nieruchomy. Nagle 30 centymetrów przed swoją twarzą widzę ruch. Jakaś mała, brązowa kuleczka z pionowo sterczącymi piórkami przeszła po gałęzi maskującej czatownie. To był Strzyżyk. Widziałem każdy jego szczególik. W ogóle się nie zorientował, że przeszedł mi przed twarzą! Emocje od razu dają o sobie znać!
9:30. Cały czas czekam. Cały czas przylatują tylko Sójki. Szponiastych nie wydać. No cóż, można tylko czekać…
10:03. Fotografuję Sójki. Są w świetnym miejscu – blisko i pięknie oświetlone. Nagle kątem oka widzę ruch na lewo! Jest Myszołów. Jaki on jest piękny! Wylądował na pobliskiej gałęzi. Ale będzie fota! – tzn. chciałbym aby była fota… nie zdążyłem nawet przesunąć obiektywu. Wylądował. Rozejrzał się i odleciał. No cóż, pozostaje nadzieja, że wróci. Ja wracam – do czekania.
12:30. Znów czekam. Od krótkiego przylotu „Białego” odwiedzały mnie tylko Sójki. A pora wyjazdu coraz bliżej. Za ok godzinę przyjdzie Piotr.
13:03. Coś jest! Na dalekiej gałęzi. Pora się przenieść na drugie stanowisko. 500 mm + konwerter 1.4. Dostrzegam go w oddali. To drugi Biały Myszołów. Niestety jest za daleko na ładne zdjęcia. Ale ten już się nie śpieszy. Siedzi i obserwuje. A to znaczy, że jest duża szansa, że przyleci do stołówki. One zawsze tak robią – siedzą, obserwują i podlatują bliżej, potem znów siadają, obserwują i podlatują bliżej… No to czekam. Mijają kolejne minuty. Jemu się nie śpieszy. Ze mną jest trochę inaczej. Chciałbym, aby już podleciał bliżej. Cały czas siedzę spięty. Oko przytknięte do wizjera, palec na spuście migawki. Wyczekiwanie w napięciu na lot. W końcu to dynamiczne zdjęcia w locie są gratką. No dalej, chodź do taty! Coś się zaczyna dziać. Widzę poruszenie. Zaraz wystartuje. Jest, ruszył. NIE! Ruszył, ale oddala się od czatowni! Co za załamka… No cóż patrzę na zegarek. Pora upewnić się SMSem, że niedługo Piotr przyjedzie. W końcu powrót do Warszawy przede mną…
13:25. Przychodzi SMS od Piotra: „Awaria auta. Przyjadę innym samochodem najwcześniej za 1,5 godziny”. No cóż. Jak dotąd nie mam „drapieżnych” fot, a do tego w perspektywie powrót do domu po nocy (a od trzech dni wstaję po czwartej rano).
13:47. Do tej pory nic. Czekałem w ciszy, ale nic się nie pojawiło. No dobrze – nic poza Sójkami. Nagle te zaczynają się dziwnie zachowywać. Uciekają w pobliskie krzaki. Wznoszą alarm. Z wczorajszych rozmów z chłopakami dowiedziałem się, że takie zachowanie Sójek poprzedzało ataki – moment, czy to oznacza, że Kania Ruda zaraz uderzy???!!! Mijają długie sekundy. Nagle coś spada , chwyta szponami pokarm ze stołówki i odlatuje. O zdjęciu nie ma mowy. Za szybko i bez uprzedzenia. Ale to jest nieważne. Możliwość oglądania tego spektaklu wystarcza sama w sobie! Takich ataków mam jeszcze dwa w ciągu następnych dziesięciu minut. Oczywiście za każdym razem próbuję „strzelać”. Za trzecim razem coś się stało. Z nieznanych powodów atak się nie powiódł. Tuż nad stołówką Kania poderwała się –tak jakby się przestraszyła lub źle wymierzyła odległość. Od razu zatoczyła okrąg. Ja „strzeliłem” serią 9 klatek na sekundę. Tyle że to nie trwało nawet sekundy. Chwyciła mięso i odleciała. Rzut oka na wyświetlacz. Coś jest! Niestety ostrość nie najlepsza. Dziś nie dołączę do elitarnego grona fotografów mających Kanię Rudą w locie na wolności…
14:15. Co chwilę obserwuję pobliskie drzewa. Nagle coś dostrzegam na jednym z nich. Krogulec! Robię zdjęcie. Nie jest artystyczne, ale jest! Mam coś, ostrego!
14:46. W każdej chwili może przyjść Piotr. Szczerze mówiąc już się niecierpliwię. Chciałbym już wsiąść do samochodu j ruszyć w kierunku domu. Ale cały czas zachowuję się cicho. I obserwuję. I dostrzegam! Jest Biały! Na gałęzi. Będzie zdjęcie. Piotr, tylko nie przychodź teraz! Piećseta idzie w ruch. D3s wali seriami. Przesiadam się na ziemię. Biorę trzysetkę. Przytykam do oka. Czekam. Leć! Piotr, trzymaj się z dala! (co mam robić, pisać SMSa do Piotra czy pilnować ptaka w wizjerze? – wybieram to drugie).
14:52. Wciąż jest. Cały czas siedzi na gałęzi. Ja od 6 minut leżę kurczowo z okiem przyciśniętym do wizjera. Zbiera się do lotu! Muszę wyczekać. Nie nerwowo. Dziś nie będzie już takiej okazji na zdjęcie. Jak zacznę od razu „strzelać” to na pewno nie będzie ostro. Spokojnie. Najpierw złap ostrość, później zdjęcie. Ułamki sekundy – poradzisz sobie. Wystartował! Staram się nie poddać emocjom, wytrzymać… W końcu naciskam spust migawki. Leci seria. Potem druga. On wylądował przy stołówce. Ja patrzę w wyświetlacz LCD. Mam to! ALE ŻYLETY! Są zdjęcia dnia! A może nawet moje przyrodnicze zdjęcia życia!
15:01. Gość cały czas się stołuje! Ja mam piękne portrety. No i dwa filmy! Jestem wniebowzięty! Gdzie jest telefon. Teraz już trzeba napisać do Piotra. Ale nie o powrocie do domu – ten nie jest już tak ważny (najwyżej wrócę trochę później).
15:12. Biały się zrywa. Coś go przestraszyło. Drzwi od czatowni się otwierają. Jest Piotr. Po mojej minie widzi co się dzieje. Nic nie trzeba mówić. Ja tylko sobie myślę – jak dobrze, że miałeś problemy z samochodem… Mam jednak nadzieję, że to nic poważnego. Wracając myślami do fotografii przyrody –tutaj przygotowanie jest równie ważne jak szczęście. W szczególności na tych warsztatach, gdy ma się do dyspozycji tylko 2 – 3 dni. Tym razem wszystkim nam szczęście dopisało!
20:50. Na postoju, gdzieś w drodze do domu. Dopiero odczytuję SMSa od Piotra: „Samochód ruszył. Jest dobrze.” U mnie też jest dobrze. Emocje jeszcze nie opadły!
Dominik Chrzanowski – Uczestnik warsztatów
Zimowe warsztaty, fotografowanie drapieżników – część 1.
A w połowie kwietnia kolejna fotograficzna uczta. Szczegóły tutaj – zapraszamy!
Zaczęło się mało obiecująco 🙂 Dostaliśmy w prezencie cudny album Piotra Chary ze zdjęciami ptaków. Po pobieżnym obejrzeniu stwierdziłem, że do takiego cuda nie zbliżę się zdjęciami. Mogę jechać do domu. Postanowiłem stawić czoła wyzwaniu. Dostaliśmy do testowania fantastyczne obiektywy Nikona. Ja 200-400mm. Ubrałem się: dwie pary bielizny narciarskiej, dres Crafta, spodnie narciarskie (z mikropolarem), kurtka puchowa,wodery i kalosze neoprenowe. Siedząc w zimnej wodzie w pierwszej czatowni byłem zamrożony około 10.00. Fantastyczny spektakl przed nami rekompensował wszystko. Zaczęło się około 7.00 od przylotu bielika. Może 1,5m od czatowni. Musiał coś usłyszeć (szelest kurtki?). Postanowiliśmy, że zrobimy zdjęcia jak się rozgości. Po chwili niestety jedyna szansa odfrunęła. W domu stwierdziłem, że miałem (mieliśmy) złe podejście. Bielik nie mógł się rozgościć. Był u siebie. To my rozgościliśmy się nie tak jak trzeba. Nie było nudno. Trzeba się było uwijać. Do samego popołudnia (16.00) „występy” myszołowów i sójek. Zmienne oświetlenie tego dnia i ptaki siadające w mocno różnych odległościach powodowały pełną koncentrację. Zrobiłem 500 zdjęć. Z 4 jestem bardzo zadowolony. Drugi dzień również fantastyczny. Czatownia sucha, więc dodatkowo karimata i śpiwory. Przedpole ciemniejsze niż wczoraj. Nie wiem czy dać konwerter. Na ptasie występy nie trzeba było długo czekać. Zaczęła kania. Długo nie chciała zlecieć z drzewa. Przegonił ją prawie biały myszołów. Kania wracała, ale obrała inną strategię. Nadlatywała znad naszej czatowni, co powodowało mało fotogeniczny jej wygląd. Czas przeleciał błyskawicznie (też do 16.00). Wrażenia fantastyczne, choć warunki wymagające (rodzina stwierdziła, że mogę otworzyć szkołę przetrwania). Nie złapałem nawet kataru. W hoteliku świetna obsługa i wyżywienie. Do tego wieczorem sauna. POLECAM
Wojciech Henschke